Kiedy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy na obrzeżach miasta, na ulicy, po której przejechał może jeden samochód dziennie. Dom, w którym zajmowaliśmy część parteru, był sporą przedwojenną willą, trochę zaniedbaną, ale wciąż całkiem urodziwą. Nie było w nim wygód. Zimą trzeba było palić w starym, kaflowym piecu, bo brakowało centralnego ogrzewania, a gdy skuł mróz, w rurach zamarzała woda. Ale mimo wielu niedogodności ten dom miał coś, czego nie zaznało żadne dziecko wychowane na miejskim blokowisku – prawdziwy, duży ogród.
